Od rana w niedzielę padało... pogoda, jak to nazywała moja nauczycielka od matematyki, "pod zdechłym Azorkiem". Ostatni dzień długiego weekendu i nic nie zapowiadało, że uda się wyskoczyć na chwilkę pomoczyć woblera lub posuszyć muszkę. A do tego przyszło spore ochłodzenie.
Ale nadzieja umiera ostatnia :). W okolicy 17 jakoś się rozpogodziło i przestało padać. No więc, po krótkich negocjacjach z NIK, o 17:30 siedziałem w samochodzie w drodze nad pobliską wodę. Dojechałem trochę po 18-stej, więc były jakieś 2 godzinki łowienia. A nad wodą, jak było słońce to było całkiem przyjemnie, jak tylko zaszło lub schowałem się w krzakach to robiło się okrutnie zimno.
Ryby jednak zdecydowanie nie były skłonne do współpracy. Nad wodą nic nie latało, więc zdecydowałem się na użycie spinningu. Miałem w sumie tylko 2 brania: jeden maluszek który na szczęście wyczepił się sam, a drugi pstrążek 31cm (na zdjęciu poniżej), który ku mojemu zdziwieniu, był strasznie chudy.
Wypad zupełnie niezaplanowany, ale ponownie można było zobaczyć rybki, złapać chwilę oddechu w ostatnich godzinach długiego weekendu i przygotować się na powrót do rzeczywistości...
Połamania kija!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz